Czym wymagające dziecko różni się od „zwykłego”, wyjaśnię na przykładzie scenki z życia moich starszych synów, Dużego i Małego, sprzed ponad dwóch lat. Jest pora obiadu, na życzenie chłopaków usmażyłam ich ulubione placki owsiane z bananami. Siadają przy stole, na talerzach lądują placki prosto z patelni, a ja ostrzegam, że są jeszcze gorące. Półtoraroczny wówczas Mały sprawdza ostrożnie, czy placki faktycznie są gorące, mówi: „Śśśśśśś!” i sprawnie kroi je widelcem na kawałki, po czym na nie dmucha. Wie, że dzięki temu szybciej wystygną i nie przeszkadza mu to, że nie może ich od razu zjeść. Cała jego postać wyraża radosne oczekiwanie; jego życie jest piękne, mama zrobiła mu pyszne placki, za chwilę je zje z apetytem, a potem wróci do fantastycznej zabawy. Natomiast czteroletni Duży rozpoczyna pełen rozżalenia monolog: „No nie, dlaczego one są takie gorące? Nie mogłaś usmażyć od razu zimnych? Kto wymyślił, że placki z patelni muszą być gorące? Dlaczego nie zaczęłaś ich smażyć wcześniej? Nie musiałbym tyle czekać, ja nienawidzę czekać!” Przypominam, że podobno w ogóle nie był głodny, więc zamiast usmażyć placki wcześniej, bawiłam się z nim zgodnie z jego życzeniem. Dodaję, że jeśli je pokroi, to szybciej wystygną, a on odpowiada: „Nie umiem ich pokroić, ty je pokrój!” i zaczyna płakać. Autentycznie cierpi i jest przekonany, że wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Posiłek kończy tylko nieco udobruchany, a przed wieczornym snem jeszcze raz pyta rozżalony: „Mamo, dlaczego usmażyłaś mi takie gorące placki? Przez to miałem zepsuty cały dzień”. To nie jest wyjątkowa sytuacja, lecz bardzo typowa – w różnych odsłonach przydarza się kilka razy dziennie, od kiedy pamiętam. (Na marginesie dodam, że nie porównuję dzieci na głos w ich obecności, ale trudno tego nie robić w myślach; szykuję na ten temat osobny wpis z serii postów o rodzeństwie.)
Wymagające niemowlę (ang. high need child) to takie, które ma o wiele większe potrzeby, niż „zwykłe” i domaga się ich zaspokojenia z ogromną intensywnością. Najczęściej jest nieodkładalne: potrzebuje niemal ciągłego kontaktu z ciałem rodzica i płacze, jakby go ze skóry obdzierano, kiedy tylko poczuje, że położono go w łóżeczku czy na jakiejś innej płaskiej powierzchni. Sytuacja nie ulega zmianie po upływie tzw. czwartego trymestru, czyli pierwszych trzech miesięcy życia dziecka, kiedy to maluszki potrzebują warunków zbliżonych do tych, które panowały w macicy (czterech „c”: ciepło, ciasno, ciemno, cicho). Wymagający bobas zwykle z trudem usypia, często się budzi i nierzadko w ogóle nie jest w stanie spać inaczej, niż noszony i kołysany lub przyssany do piersi mamy. Słyszałam o tzw. turbohajnidach, które śpią pod warunkiem, że matka przez cały czas drzemki karmi je piersią, siedząc na dużej piłce gimnastycznej i podskakując na niej miarowo oraz jednocześnie odtwarzając z youtube nagranie białego szumu… Wiele hajnidów alergicznie reaguje na wynalazki współczesnej zachodniej cywilizacji zastępujące ramiona i piersi matki: własne łóżeczko, wózek, fotelik samochodowy, leżaczek-bujaczek, smoczek.
Po trudnym pierwszym roku życia wymagające dziecko (ang. high need child) nadal potrzebuje stałej uwagi rodzica. Albo nie umie się samodzielnie bawić, albo jego zabawy polegają na wspinaniu się na regał z książkami i skokach na podłogę, albo i jedno, i drugie. Zwykle bardzo źle radzi sobie z frustracją, szybko się niecierpliwi i zniechęca. Są różne „odmiany” hajnidów: niektóre są niezwykle wrażliwe emocjonalnie i skrajnie nieśmiałe wobec rówieśników i obcych dorosłych, inne są aż nazbyt odważne, wręcz brawurowe, przekraczające granice i nieokiełznane. Łączy je ogromna intensywność przeżywanych stanów psychofizycznych i sposobów ich wyrażania (zwłaszcza tych trudnych). Wymagające dzieci bywają nie smutne, lecz zrozpaczone; nie przestraszone, lecz sparaliżowane ze strachu; nie zmęczone, lecz wykończone; nie popłakują, lecz zalewają się łzami; nie krzyczą, lecz wrzeszczą wniebogłosy. W języku self reg, o którym dużo tu będę pisać, można powiedzieć, że mają dużą trudność w regulowaniu swojego stresu i utrzymywaniu odpowiedniego poziomu energii.
Świadomość, że niektóre dzieci są bardziej wymagające, niż inne, przynosi wykończonym rodzicom ulgę, ale może także opóźnić podjęcie niezbędnej interwencji. Kiedy urodził się Duży, nie słyszałam o high need babies i wierzyłam, że coś musi być ze mną nie tak, skoro mój ukochany synek mimo moich nieustających wysiłków jest stale niezadowolony. Żałuję, że nie istniał wówczas blog www.wymagajace.pl, którego autorka Magdalena Komsta, psycholożka i mama małej hajnidki, analizuje trudne zachowania niemowląt i małych dzieci w świetle wyników badań naukowych oraz proponuje strategie radzenia sobie z nimi w bliskościowy sposób. Także w grupie „Dzieciaki High Need Babies” na Facebooku, do której dołączyłam stosunkowo późno, można otrzymać emocjonalne wsparcie i sporą garść wiedzy. Ta wiedza oraz świadomość, że moje problemy nie są odosobnione z pewnością przyniosłyby mi dużą ulgę na wczesnym etapie macierzyństwa. Z drugiej strony etykietka hajnida może uśpić czujność rodzica zaniepokojonego nietypowymi zachowaniami dziecka. Skutki tego są najpoważniejsze, jeśli przyczyną tych zachowań jest całościowe zaburzenie rozwoju, np. ze spektrum autyzmu, w przypadku którego wczesna diagnoza i odpowiednia terapia znacznie zwiększają szanse dobrego funkcjonowania dziecka w społeczeństwie. Podobnie rzecz się ma ze schorzeniami czy zaburzeniami wymagającymi interwencji lekarza (np. neurologa czy gastrologa), rehabilitanta (wzmożone lub obniżone napięcie mięśniowe) albo specjalisty w zakresie zaburzeń integracji sensorycznej (SI, ang. sensory integration).
Bycie rodzicem wymagającego dziecka jest wyczerpujące, ale stwarza też ogromną szansę rozwoju osobistego. Myślę, że bycie matką trzech Małych byłoby dla mnie bułką z masłem w porównaniu z byciem matką Dużego. Z obezwładniającym zmęczeniem i frustracją nieodłącznie towarzyszącym matce hajnida wiąże się pewne ryzyko: łatwo ulec pokusie przywdziania szat najbardziej wykończonej osoby na świecie. We wspomnianej grupie na Facebooku niektóre matki (ciekawe, że dotyczy to tylko matek, nigdy ojców) wydają się licytować, która z nich ma najtrudniejsze dziecko i czerpać z tego swoistą satysfakcję („Twój syn przynajmniej wytrzymuje w foteliku samochodowym kilkanaście minut, a mój wyje natychmiast, kiedy go do niego włożę i nigdy nie zasypia w samochodzie, nawet w drodze nad morze wrzeszczał przez cały czas”, „Twoja córka przesypiała noc już w wieku dwóch lat?!? Ty to masz łatwo, moja ma cztery lat i jeszcze nie przespała ani jednej”). Też przechodziłam przez tę fazę i oceniam, że nie sprzyjało to moim celom, podobnie jak nie sprzyjałoby im ograniczanie się do wzruszenia ramionami „ten typ tak ma”. Zamiast tego od kilku lat zgłębiam dostępną na wyciągnięcie ręki wiedzę na temat rozwoju emocjonalnego i psychospołecznego dziecka i pochłaniam książki o rodzicielstwie. Podjęłam też potężny trud pracy nad swoją własną postawą w obliczu „trudnego” dziecka. Intensywny rozwój osobisty i to, że stałam się naprawdę świadomym rodzicem, to efekt licznych i głębokich kryzysów, które zafundował mi Duży i jestem mu za to bardzo wdzięczna. O tym wszystkim będę tu pisać. A w następnym wpisie opowiem o mojej teorii na temat tego, skąd się biorą hajnidy.
Czekam z utęsknieniem na kolejną część. Dziękuję za zalinkowanie.
Dziękuję. Bardzo mi miło, że mnie czytujesz!
Kochana, wiesz co jak czytam twoj blog to tak jakbym czytala o swoich 2 synach. tak roznych.
Moj nastarszy to dla mnie wielgasne wyzwanie, czasem nie mam sily i wybucham. (sama w sobie pewnie mam takie male dziecko) a maly 3 letni ma swoje dobre i zle dni ale generalnie latwy w spelnieniu oczekiwan.
poczekam az zaczniesz blogowac na temat odrabiania lekcji… bo ja sie okropnie stresuje z tego powodu bo moj najstarszy to ciagle jakies katastrofy, albo go nie fair traktuje.. wszystko nie jest fair.
dzisiaj mu wytlumaczylam ze nie jest taki specjalny ze ma prace domowa do zrobienia, inne dzieci maja tak samo… ale ja ciagle musze o to walczyc.. masz jakies pomysly jak to ugryzc?
Jestem w trakcie testowania różnych pomysłów, z różnym skutkiem. Najlepiej działa umowa, że odrobi lekcje w dogodnym dla siebie momencie, ale też musi być w baaaardzo dobrej formie, jeśli to ma w ogóle zadziałać. Ciężka sprawa. Czuję lęk przed szkołą.
Myślę, że twierdzenie, iż HNC to wielka szansa na rozwój osobisty, za który należy być wdzięcznym to twierdzenie z gatunku „słodkie cytryny” (mechanizm obronny). Każdy wolałby mieć standardowo zachowujące się dziecko, z którym można spokojnie wyjść gdzieś, normalnie pobawić się, beztrosko funkcjonować itd. niż mieć dziecko wiecznie skwaszone, wyjące od rana do wieczora, przy którym można testować, ile jeszcze jesteśmy w stanie znieść i ćwiczyć świadome rodzicielstwo.
Zgadzam się z Tobą częściowo, że to taki typ racjonalizacji: poszukiwanie dobrych efektów trudnych doświadczeń. Inaczej byłoby o wiele trudniej. Ale nie dam głowy, że każdy wolałby bezproblemowe dziecko: one generują inne rodzicielskie trudności i dylematy.