Rodzicielstwo bliskości: nieporadnik dla początkujących

Wspominałam już, że przed narodzinami mojego pierworodnego nie miałam w dorosłym życiu do czynienia z niemowlętami. Dopiero w szkole rodzenia i rodzicielstwa dowiedziałam się, jak zakładać bobasowi pieluchę, jak go kąpać, karmić piersią, nosić w chuście i pielęgnować tak, aby wspierać rozwój wielozmysłowy i motoryczny. Szkoła ta przekazywała wiedzę o ciąży, porodzie i macierzyństwie, odwołując się do idei rodzicielstwa bliskości (dalej: Rb); także polecane przez prowadzącą lektury, które pochłaniałam, były zgodne z tym nurtem.

Rodzicielstwo bliskości (rodzicielstwo więzi, ang. attachment parenting) to koncepcja wychowawcza, opierająca się na fizycznej bliskości i emocjonalnej więzi rodziców z dzieckiem. Za twórców tego nurtu uważa się amerykańskiego pediatrę Williama Searsa i jego żonę Marthę Sears, na których ogromne wrażenie zrobiła tzw. koncepcja kontinuum przedstawiona w 1975 roku przez Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum” („The continuum concept”). Liedloff spędziła wiele czasu w Wenezueli, obserwując Indian Ye’kuana. Doszła do wniosku, że ich niezwykle pogodne, spokojne usposobienie wynika ze sposobu, w jaki wychowują dzieci: niemowlęta od narodzin przebywają bez przerwy w ramionach matki, innego dorosłego albo starszego dziecka, a opiekunowie starają się odczytywać ich potrzeby i natychmiast je zaspakajać. Rb w ujęciu Searsów jest oparte na siedmiu filarach (ang. seven B’s): bliskości od narodzin, karmieniu piersią, noszeniu dziecka (np. w chuście), spaniu blisko dziecka, traktowaniu płaczu dziecka jako sposobu komunikacji (a nie manipulacji rodzicem), unikaniu „trenerów dzieci” (w rodzaju polskiej Superniani czy „zaklinaczki dzieci”, Tracy Hogg) oraz – tak, tak! – równowadze między potrzebami matki i dziecka.

Myślę, że bez „bliskościowych” lektur i zewnętrznych krytyków (i przy większym wsparciu innych dorosłych) byłabym całkiem fajną bliskościową matką. Choć o siedmiu filarach Rb przeczytałam dopiero później, od narodzin Dużego stosowałam idee Searsów w praktyce, słuchając swojej intuicji. Miałam to szczęście, że więź z synkiem pojawiła się jeszcze przed jego narodzinami, a kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, zalała mnie fala miłości i czułości. Przez pierwsze miesiące miałam potrzebę przebywania z maluchem bez przerwy, czułam się bez niego niekompletna. Uwielbiałam go nosić, kołysać i przytulać i rozpływałam się z zachwytu, kiedy natychmiast uspokajał się w moich ramionach. Skoro w łóżeczku płakał rozpaczliwie, a przytulony do mnie, zasypiał z wyrazem błogości na buzi, nie widziałam powodu (lepszego niż mgliste „żeby się nie przyzwyczaił”), dla którego miałabym upierać się przy odkładaniu go. Karmienie piersią było dla mnie najbardziej naturalną i bezproblemową czynnością na świecie (a więc i pod tym względem miałam dużo szczęścia). Spanie z niemowlęciem w jednym łóżku początkowo budziło moje obawy, ale okazało się cudowną receptą na mój własny niezaburzony sen: Duży „podłączał się” do piersi, kiedy tego potrzebował, nie budząc mnie ani nie wybudzając się sam na dłużej niż sekundy. Nasze fazy snu były zsynchronizowane, dzięki czemu jego pobudki nie wyrywały mnie z głębokiego snu. W rezultacie nigdy nie byłam tak wyspana, jak w pierwszych miesiącach macierzyństwa.

Co zatem poszło nie tak? Po pierwsze, nadmiernie przejęłam się książkami i artykułami z nurtu Rb, co skutkowało silnym stresem wobec płaczu dziecka. Wielu orędowników Rb – należałoby ich raczej nazwać wyznawcami – prezentuje ten nurt jako jedyną słuszną drogę świadomego rodzicielstwa; nawet stosują termin „świadome rodzicielstwo” jako polski odpowiednik angielskiego „attachment parenting”. Czytając te lektury, miałam poczucie, że MUSZĘ stosować się do ich zasad, w przeciwnym razie nie dam mojemu dziecku tego, co najlepsze i wręcz je skrzywdzę – a przecież pierwsze lata życia są decydujące. Szczególnie silne wrażenie zrobiły na mnie sugestywne opisy skutków płaczu niemowlęcia, na który nikt nie reaguje. Oto próbka stylu książki Liedloff: „Okres następujący bezpośrednio po narodzeniu jest najbardziej znaczącą częścią życia poza łonem matki. To, z czym się dziecko wtedy spotka, uzna za naturę życia. (…) do tego przeskoku z łona matki w jej ramiona dziecko jest przygotowane. Nie jest natomiast przygotowane do zmiany innego rodzaju: do przejścia w nicość, martwotę, do wyściełanego koszyka albo plastikowego łóżeczka, gdzie nie ma śladu ruchu, dźwięku, zapachu ani życia. Gwałtowne zerwanie kontinuum matki i dziecka, ciągłości tak mocno utrwalonej podczas faz rozwojowych zachodzących w macicy, może, co jest zrozumiałe, zakończyć się depresją u matki, dla niemowlęcia zaś jest torturą. Każdy nerw pod świeżo wystawioną na wpływy zewnętrzne skórą łaknie objęć; cała istota dziecka, wszystko, czym ono w tej chwili jest, dąży do tego, by się znaleźć w ramionach matki” (Jean Liedloff, „W głębi kontinuum”, Mamania, Warszawa 2010, s. 56-57). Przejmujące, prawda? W rezultacie każde jęknięcie Dużego traktowałam jako sygnał, że dzieje mu się krzywda i zarzut, że niewystarczająco się staram. Ponieważ jęczał, stękał, marudził, narzekał, kwilił, płakał, krzyczał, wył i wrzeszczał często i długo, żyłam w ciągłym stresie i pełna wyrzutów sumienia.

Nadal uważam, że celowe niereagowanie na płacz niemowlęcia jest fatalne, ale na początku macierzyńskiej drogi zabrakło mi choć odrobiny dystansu. Wczesny „trening snu”, sprowadzający się do tego, żeby niemowlę coraz dłużej leżało samo w łóżeczku niezależnie od tego, czy i jak intensywnie płacze (ang. crying it out) jest szkodliwy dla dziecka (można o tym przeczytać choćby tu, tu, tu, tu, tu i tu, a rewelacyjny przegląd badań naukowych na ten temat po angielsku znajduje się tu). Warto jednak pamiętać, że Liedloff napisała swoją książkę, kiedy obowiązującym paradygmatem w świecie zachodnim było „nie daj dziecku sobą manipulować”, „ono musi wiedzieć, kto tu rządzi”, „nie noś, bo się przyzwyczai”, „musi popłakać, żeby się płuca rozwinęły” itd. Znajoma z pokolenia moich rodziców opowiedziała mi, jak przepłakała kilka nocy, słuchając płaczu swojego sześciotygodniowego dziecka w pokoju obok. Robiła to dla jego dobra, bo według ówczesnej wiedzy żołądek takiego malucha (także karmionego piersią) powinien odpoczywać między 23 a 6 rano. Efektem tego „treningu” było zahamowanie laktacji… Liedloff musiała zatem napisać coś wstrząsającego, nie pokazując drugiej strony medalu – nic innego nie dotarłoby do odbiorców. I chwała jej za to! Ale druga strona medalu jest taka, że dzisiejsze wrażliwe matki tak się przejmują kortyzolem zalewającym mózg ich maleństwa, że zapominają o własnych potrzebach aż do macierzyńskiego wypalenia. Wbrew radzie klasyka: „znaj proporcją, mocium panie”, starałam się uniknąć nawet krótkotrwałego samotnego płaczu Dużego. Kiedy byłam z nim sama w domu, na wszelki wypadek nie podejmowałam aktywności, które trudno porzucić w ciągu sekund i które wykluczają jednoczesne trzymanie dziecka, np. mycia włosów. Nie przyszło mi na myśl, że SAMA (patrz poniżej) nie jestem w stanie zawsze spełnić wszystkich potrzeb mojego wymagającego potomka, bo jestem tylko człowiekiem i czasem potrzebuję najzwyczajniej w świecie zrobić kupę akurat wtedy, kiedy mój syn potrzebuje noszenia i kołysania. Na podstawie szczerych rozmów z wieloma młodymi matkami przypuszczam, że taka postawa jest o wiele bardziej powszechna, niż się może wydawać.

Drugim powodem, dla którego moje Rb zeszło na manowce było to, że otrzymywałam niewielkie wsparcie w opiece nad dzieckiem ze strony innych dorosłych. Podczas mojego pierwszego urlopu macierzyńskiego Mąż spędzał wówczas w pracy około 60 godzin tygodniowo, a ja w tym czasie byłam sama z maluchem. Nasze rodziny mieszkały daleko, przyjaciele także, ze znajomymi z czasów studiów mieliśmy jedynie okazjonalne kontakty, a nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mi łatwo. W dodatku nie prowadziłam samochodu, a Warszawa nie była przyjazna matkom z wózkami przemieszczającym się komunikacją miejską (to się bardzo powoli zmienia). Przez większość czasu siedziałam więc w domu sama jak palec. Naprawdę dziwię się, że depresja poporodowa pojawiła się dopiero po kilku miesiącach i że do dziewiątego miesiąca życia Dużego ani razu nie poczułam potrzeby uwolnienia się od jego ciągłej obecności.

Trzecim powodem wypaczenia przeze mnie idei Rb było to, że moi najbliżsi nie popierali moich metod. Wprawdzie Mąż lubił przytulać i nosić malucha, uważał karmienie piersią za cud natury i szybko nawiązał więź z Dużym, jednak nie był zwolennikiem Rb w moim ekstremalnym wydaniu. Na moje próby „nawrócenia” go na jedynie słuszną drogę reagował niechęcią i dystansem wobec mnie i synka. Najostrzej krytykowała mnie moja rodzina, w której Duży był pierwszym niemowlęciem od dwóch dekad, postrzeganym jako obiekt szalonego eksperymentu matki, która dała dziecku wejść sobie na głowę. Podczas rzadkich (na moje szczęście) zjazdów rodzinnych wciąż słyszałam: „Nie noś go tak cały czas, niech poleży na macie, musi się nauczyć, że nie jest najważniejszy”, „No to co, że płacze? Nie dzieje mu się żadna krzywda”, „Kiedy wrócisz do pracy, będziecie musieli zatrudnić trzy niańki, bo jedna na pewno nie będzie się tak poświęcać, jak ty”, „Przecież przed chwilą go karmiłaś, ileż można? On tylko chce possać pierś dla przyjemności, nie dawaj mu” (tu nie omieszkałam spytać: „A ty po dwudaniowym obiedzie jesz ten tort z głodu, tak?”), „Sama na siebie bicz kręcisz, wejdzie ci na głowę”, „Za naszych czasów to było nie do pomyślenia, żeby tak ciągle wisieć nad dzieckiem” i tak dalej. I choć intuicja podpowiadała mi, żeby nie zostawiać maluszka samego na macie, kiedy popłakuje, atakowany głosami i zapachami dwudziestu obcych osób w obcym miejscu, nie miałam na sobie pancerza niezależności i wewnątrzsterowności i część tej krytyki zasiała we mnie ziarno niepokoju: „A jeśli oni mają rację? Przecież nie znam dorosłego wychowywanego w nurcie Rb”. To ziarno kiełkowało potem w trudnych momentach, kiedy Duży ząbkował boleśnie, miewał skoki rozwojowe czy lęk separacyjny i byłam przeciążona opieką nad nim.

Opisany powyżej splot czynników sprawił, że pierwsze lata mojego rodzicielstwa były bardzo trudne. Po depresji poporodowej, z którą poradziłam sobie bez leków dzięki wsparciu wspaniałych kobiet – młodych matek z mojego otoczenia, przyszedł czas, w którym zmagałam się z obezwładniającą złością na dziecko, jej wybuchami, a następnie wyrzutami sumienia i próbami skompensowania synkowi doznanej krzywdy. Ale to już inna historia.

//Mój najbliższy warsztat dla wrażliwych i zestresowanych mam: Gdańsk, 2 lutego//

19 thoughts on “Rodzicielstwo bliskości: nieporadnik dla początkujących

  1. Odnajduję w tym tekście wiele własnych zachowań więc bardzo chętnie poczytam o tej innej historii 🙂

      1. Szykuję cały cykl postów na ten temat, to była pięcioletnia praca nad przebudową własnej psychiki. Cierpliwości!

  2. Aga świetny tekst. Wartościowe odwołania do literatury, mądre wnioski i osobiste doświadczenia. Pisz dziewczyno! Czytam i czerpie pełnymi garściami!

  3. Super się czyta… tym bardziej, kiedy w słowach Twoich widzi się swoją historie…
    książka self-reg zamówiona 😎

    1. Dziękuję! Mój blog ma taką osobistą formułę właśnie po to, żeby jego treść lepiej trafiała do odbiorców. Suchą teorię można wyczytać z podręczników.

Pozostaw odpowiedź Anna Chylińska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.