Dzisiejszy wpis powstał pod wpływem emocji i dotyczy podejścia niektórych wychowawców przedszkolnych i szkolnych do tzw. trudnych dzieci. Miałam dziś pracować nad kolejnym postem stricte o self-reg, ale usłyszałam historię synka znajomej, która wzburzyła mnie tak, że nie potrafię myśleć o niczym innym.
Wyobraźcie sobie chłopczyka. Ma trzy lata, jest hiperwrażliwy, ma zaburzenia integracji sensorycznej i problemy (większe, niż jego mniej wrażliwi rówieśnicy) z kontrolowaniem impulsów. Dotychczas był w domu z mamą, niezwykle wrażliwą, dobrą, ciepłą i czułą osobą, która dba o zaspokojenie jego ogromnych potrzeb tak, jak tylko się da przy danych zasobach. Pewnego majowego dnia maluch po raz pierwszy idzie do przedszkola – publicznego, polecanego, z dobrą (podobno) kadrą. Po raz pierwszy w życiu przez kilka godzin ma być pod opieką innych dorosłych, niż rodzice, w dodatku w całkowicie obcym miejscu, wśród ponad dwudziestki nieznajomych dzieci. Chłopczyk po wyjściu mamy płacze. Normalne, prawda? Czego potrzebuje? Ogromu empatii, ciepła, przytulenia, pocieszenia i zapewnienia, że mama przyjdzie po niego po drzemce, jak obiecała. Co robi wychowawczyni? Uwaga, uwaga: mówi chłopczykowi, żeby przestał płakać, bo inaczej mama po niego nie przyjdzie.
I tu muszę się zatrzymać, bo emocje nie pozwalają mi na nic innego, niż agresywną mowę szakala. Wdech nosem, trzy krótkie wydechy ustami. Jeszcze raz. I jeszcze parę razy. I jeszcze paręnaście. Nęcąca wizja wychowawczyni potrząsanej tak mocno, że grozi jej uraz kręgosłupa szyjnego zaczyna się rozpływać. To by nic nie dało, jedynie zwiększyłoby jej (wysoki niewątpliwie) poziom stresu i spowodowało, że przy najbliższej okazji wyżyłaby się na jakimś dziecku, które powierzono jej pod opiekę. Opiekę!!! Znów wdech i tym razem jeden bardzo długi wydech. I jeszcze raz. I jeszcze.
Czy ta pani – nomen omen, wychowawczyni – zdaje sobie sprawę z tego, co zrobiła? Kobieta, której zadaniem jest opiekować się małymi dziećmi i wspierać ich rodziców w wychowaniu, okłamała przestraszonego trzylatka, sugerując mu, że jego kochana mama zamierza go w podstępny sposób porzucić (czyli chyba popełnić przestępstwo ścigane prawem?). Co za absurd! Okłamywanie dzieci nie jest OK. Straszenie dzieci jest jeszcze bardziej nie OK. To nie jest moja prywatna opinia, z którą można się zgodzić lub nie. To jest opinia naukowców, którzy zajmują się badaniami nad mózgiem, osobowością, uczeniem się. Są zgodni, że pod wpływem stresu dziecko radzi sobie gorzej z zadaniami wymagającymi myślenia, gorzej funkcjonuje w rodzinie i grupie rówieśniczej, ma w długim okresie gorszy stan zdrowia fizycznego i mentalnego. Nie ma żadnych, absolutnie żadnych pozytywnych skutków straszenia dzieci poza tym, że dorosłemu, który to robi, przez chwilę jest łatwiej, bo dziecko wchodzi w stan zamrożenia i wydaje się współpracować. Czy dorosły, który stosuje takie „techniki” powinien pracować z dziećmi, opiekować się nimi i je wychowywać…? Dodam, że wychowawczyni poskarżyła się później dyrektorce, że dziecko ma deficyt uwagi i musiała przez cały czas się nim zajmować (biedna!). Cóż za wnikliwa, fachowa diagnoza. Ja też bym miała deficyt uwagi, gdybym w pierwszym dniu w pierwszej w życiu pracy usłyszała od szefa, że jeśli nie spełnię jego oczekiwań, uniemożliwi mi opuszczenie stanowiska pracy pod koniec dnia.
Dla kontrastu przytoczę historie dwóch innych chłopców, o których usłyszałam na kursie self-reg prowadzonym przez Stuarta Shankera i jego współpracowników. Wyobraźcie sobie innego chłopczyka. Ma dwa lata i właśnie zdiagnozowano u niego autyzm wczesnodziecięcy; nie mówi, nie szuka kontaktu z rodzicami, jest zamknięty w swoim świecie. Podczas pierwszej, drugiej i trzeciej wizyty u terapeutki siedzi pod stolikiem i wydaje z siebie zwierzęce wycie, a jego mama siedzi na podłodze obok i płacze z żalu i bezradności. Terapeutka powtarza mamie: „Ma pani cudownego synka, proszę o tym pamiętać. Razem mu pomożemy!”. Kilkanaście lat później chłopiec chodzi do zwykłej szkoły średniej, ma kolegów i pasje, a o jego autyzmie dają znać jedynie pewne dziwactwa oraz trudności z rozumieniem niuansów życia towarzyskiego czy ironii. A teraz wyobraźcie sobie jeszcze jednego chłopca. Właśnie rozpoczął naukę w szkole, ma różne zaburzenia i iloraz inteligencji wyraźnie poniżej średniej (około 90). Trafia na terapię do Shankera i jego mentora. Po pierwszej sesji terapeutycznej Shanker pyta swojego mentora, czy nie powinni dostosować terapii do niskiej inteligencji chłopca – czy nie wymagają od niego zbyt wiele. Mentor odpowiada: „Nigdy nie wiadomo, jaki naprawdę jest potencjał dziecka. Traktujmy go, jakby był ponadprzeciętnie inteligentny”. Dwadzieścia lat później ten sam chłopiec kończy studia na jednym z najbardziej prestiżowych amerykańskich uniwersytetów (tzw. Ivy League). Nigdy nie wiadomo…
Każde dziecko jest CUDEM. Każde zasługuje na to, żeby na jego drodze życiowej stanęli empatyczni, mądrzy, odstresowani dorośli, którzy wydobędą z niego wszystko, co w nim najlepsze. Dr Jean Clinton, psychiatra dziecięca i bliska współpracownica Shankera, przywołuje często wizję dzieci pielęgnowaną przez autochtoniczne narody Kanady (First Nations): dzieci są święte, są kompetentne, mają w sobie wewnętrzne światło, a rolą dorosłych jest sprawienie, żeby świeciło ono pełnią blasku. Marzę o świecie, w którym wszyscy dorośli opiekujący się dziećmi patrzyli na nie właśnie w taki sposób, mieli wiedzę o rozwoju emocjonalnym dziecka i umieli być jego jak najlepszym mózgiem zewnętrznym.
Bardzo mnie boli, kiedy dorośli zachowują się jak owa wychowawczyni przedszkolna. Ten i kolejny akapit piszę już kilka godzin później. W pierwszym odruchu, gdy miałam mocno pobudzony układ limbiczny i odciętą korę nową, życzyłam tej wychowawczyni (i innym przedszkolnym i szkolnym „paniom sierżant”, jak je określa moja przyjaciółka), żeby nagle spłynęły na nią wiedza i (samo)świadomość, którą mają Shanker i jego współpracownicy i żeby cierpiała na myśl o tym, jak skrzywdziła tego chłopczyka i zapewne inne dzieci. Te złe myśli były podyktowane ogromnym gniewem, który czułam. Teraz, kiedy mój układ limbiczny się uspokoił, a kora nowa znów „podłączyła się do sieci”, życzę tamtej pani z całego serca i już bez mściwej intencji, żeby zdobyła całą tę wiedzę i świadomość oraz umiejętność regulowania siebie i podopiecznych tak, aby wszyscy dobrze się czuli i osiągali swój potencjał. A małemu bohaterowi tego wpisu i jego cudownej mamie życzę, żeby pokonali traumę i znaleźli przedszkole, w którym maluch rozkwitnie.
Co można zrobić, żeby zminimalizować takie zachowania wychowawców? To temat nie tyle na osobny post, co na rozprawę habilitacyjną, więc tylko zapiszę pokrótce to, co uważam za najważniejsze. Myślę, po pierwsze, że potrzebne są działania edukacyjne mające na celu zmianę starych schematów myślenia. Ogromnym problemem jest to, że studia pedagogiczne wybierają czasem ludzie, którzy… nie lubią dzieci i – jak duża część społeczeństwa – nie uważają dzieci za „prawdziwych” ludzi. Przychodzi mi na myśl sytuacja, w której pewna starsza ciocia poczuła się nieco urażona tym, że trzyletni wówczas Duży nie chciał jej przytulić na powitanie. Kiedy powiedziałam, że nie musi tego robić, obruszyła się. Spytałam, czy chciałaby być zmuszana do przytulenia kogokolwiek, kiedy nie ma na to ochoty, a ona żachnęła się: „No wiesz! Nie porównuj, przecież to tylko dziecko!”. Tylko dziecko… Po drugie, przydałoby się zmniejszać stres osób pracujących z dziećmi i uczynić coś, co zwiększałoby ich odporność psychiczną i zdolność do samoregulacji. Marzy mi się self-reg w przedszkolach i szkołach. Jeszcze nie wiem, jak to ugryźć, ale dotychczas wszystkie swoje marzenia spełniłam, więc kiedyś spełnię i to.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „The tall grass” (CC BY-NC-ND 2.0) by Fellowship of the Rich
Jako początkujący nauczyciel zapewniam – powoli, stopniowo, ale damy radę zmienić stare zwyczaje! 🙂
Trzeba nam więcej takich nauczycieli, jak Ty!!!