Wczoraj w nocy wróciłam z dziećmi do Warszawy po ponad dwóch tygodniach spędzonych na letnich działkach należących do członków rodzin Męża i mojej. Mąż w tym czasie pracował; na wspólne wakacje nad morzem wyjeżdżamy dopiero w najbliższą niedzielę. Ta pierwsza część moich wakacji z dziećmi była piękna z oczywistych względów: pogoda dopisywała, więc spędzaliśmy mnóstwo czasu na łonie przyrody, pluskaliśmy się w ogrodowych basenikach i jeziorach, rozkoszowaliśmy się ciszą i czystym powietrzem, a nocą – rozgwieżdżonym niebem. Jednocześnie był to czas bardzo stresujący. Upał dawał się wszystkim we znaki, przez kilka dni nie mieliśmy dostępu do wanny czy prysznica, domki były nieprzystosowane do raczkującego niemowlaka, Malutki ząbkował, a starszaki momentami nudziły się, pozbawione swoich zabawek i przede wszystkim towarzystwa kolegów. Ja sama też potrzebowałam czasu, aby wyciszyć swój galopujący umysł i zwolnić tempo.
Ostatni tydzień był dla mnie trudny emocjonalnie z powodu konfliktu wartości. Spędziliśmy go na działce przyjaciół moich rodziców, do których mówię „ciociu” i „wujku”. Są dla mnie bliscy jak rodzina i mają podobne do mojej rodziny podejście do wychowania dzieci, diametralnie różne od mojego: dzieci ma być widać, ale nie słychać; dzieci muszą słuchać we wszystkim dorosłych; dzieci nie mają żadnych powodów do narzekania, bo są dziećmi, więc jakież mogą mieć problemy? Byłam niepoprawną optymistką, nie przewidując konfliktów, a nie przewidziałam ich dlatego, że ostatnio dłuższy kontakt z Ciocią i Wujkiem miałam, zanim zostałam mamą, kiedy jeszcze moje i ich poglądy na wychowanie były zbliżone. O moich dzieciach można by powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że ich nie słychać. Są bardzo głośne, ruchliwe, wszędobylskie, ciekawskie, „pyskate”, niepokorne, uparte, nie dają się zbyć odpowiedzią „bo ja tak mówię” i bardzo źle reagują na stawianie ich pod ścianą oraz konfrontacyjny, rozkazujący ton. Jest to po części efekt ich temperamentu, a po części – mojego wychowania.
Z przyczyn, które leżą w moim dzieciństwie posłuszeństwo i „grzeczność” nie są postawą, którą chcę wpoić moim dzieciom. Nieco tylko przerysowuję moją motywację: posłuszne dzieci są idealnymi kandydatami na ofiary pedofilów i wyrastają na ludzi, którzy wybierają w wolnych wyborach Hitlera i nie potrafią mu się przeciwstawić nawet, kiedy jego zbrodnie ujrzą światło dzienne. Ja sama byłam takim idealnie przystosowanym i grzecznym dzieckiem. Nie da się z całą pewnością stwierdzić, na jaką osobę bym wyrosła, gdybym była wychowywana bardziej demokratycznie. Jednak nie uważam za przypadek tego, że kiedy w wieku 36 lat rozpoczynałam psychoterapię (a miałam za sobą kilkanaście lat pracy nad sobą w innych niż psychoterapia formach), nie byłam w stanie określić swoich granic i nie wiedziałam, czego chcę. Pytana, czy wolę A, czy B, dokonywałam w myślach szybkiej optymalizacji: zastanawiałam się, czego oczekują ode mnie istotne w danej sytuacji osoby (Mąż, dzieci, rodzice, dalsi członkowie rodziny, przyjaciele, przełożeni czy koledzy w pracy), obliczałam coś w rodzaju średniej ważonej ich oczekiwań i na tej podstawie podejmowałam decyzję, którą po fakcie wielokrotnie roztrząsałam i podważałam jej słuszność. Jeszcze pięć lat temu jedyną przykrą emocją, jaką odczuwałam, była złość; nie znałam smutku, żalu, przykrości, zawstydzenia, osamotnienia. Byłam zewnątrzsterowna i gotowa zrobić wiele dla pochwały, nagrody czy certyfikatu, przy znikomej wewnętrznej motywacji czy zainteresowaniu danym tematem. Moim życiem rządziło „wypada”, „trzeba”, „należy”, „nie wolno”. Przez ponad dekadę cierpiałam na bulimię, przez kolejną – na pracoholizm. Przez wiele lat otaczałam się toksycznymi ludźmi, którzy wysysali ze mnie radość życia. Może tak się po prostu złożyło, ale sądzę, że przynajmniej częściowo jest to efekt tego, jak byłam wychowywana.
W ostatnich dniach przeżyłam potężny kryzys wychowawczy, bo pod wpływem stresu spojrzałam na moje dzieci oczami Cioci i Wujka. Słuchając ich ciągłych uwag pod adresem moich dzieci (i pośrednio lub bezpośrednio moim własnym), cofnęłam się w swoim sposobie postrzegania świata do czasów dzieciństwa. Zobaczyłam w Dużym i Małym rozpieszczone, roszczeniowe dzieciaki, którym wydaje się, że są pępkami świata. Uznałam, że są niewychowane, bez kindersztuby, aroganckie, pozbawione empatii, niewdzięczne, rozjęczane, rozmemłane, siejące wokół chaos i bałagan. Uznałam siebie samą za niekompetentną matkę, która robi krzywdę dzieciom, nie wbijając im do głów elementarnych zasad pożycia społecznego i wstydziłam się przed Ciocią i Wujkiem, którzy byli głęboko zatroskani tym, jak ciężkie jest moje życie z tymi małymi potworami. Warczałam na Dużego i Małego, wygłaszałam im kazania i rozmyślałam, w jaki sposób zaostrzyć mój kurs wobec nich. Zastanawiałam się, po co mam zapisywać się na zaawansowany kurs Self-Reg w Mehrit Centre, skoro mój gad jest najwyraźniej nie do opanowania. Straciłam motywację do pisania bloga: jaki mam mandat do tego, aby mądrzyć się na temat wychowywania dzieci, skoro moje własne są niewychowane? Zwątpiłam też w sens podejmowania studiów w zakresie coachingu, na które mnie niedawno przyjęto. Cytując Ciocię: „Zanim zaczniesz doradzać ludziom, ogarnij najpierw tych dwóch, oni całkiem weszli ci na głowę”.
Mój kryzys trwał kilka dni, a potem wydarzyło się coś, co utwierdziło mnie w poczuciu, że wybrałam właściwą drogę. Dzień był bardzo udany, Duży i Mały nie nudzili się (spotkali się z ulubioną ciocią i kuzynami, a wieczorem Ciocia zaprzęgła ich do zmywania naczyń w miednicy na tarasie, a Wujek – do podlewania ogródka) i zachowywali idealnie. Wieczorem umyłam ich jako tako w miednicy, po czym zostawiłam z kolacją na parterze domku, a sama poszłam do naszego pokoju na poddaszu, żeby uśpić zmęczonego upałem Malutkiego. Nie mógł się wyciszyć, więc trwało to długo. Leżąc z bobasem przy piersi, usłyszałam każde słowo awantury, która miała miejsce na dole. Wujek zajął krzesło, które upodobał sobie zmęczony i śpiący Mały. Mały powiedział, że to jego krzesło, na co Wujek odpowiedział, że wszystkie krzesła w tym domu są jego i Cioci, a Mały ma usiąść na innym. Mały zaczął rozpaczliwie płakać. Wujek spokojnym tonem wyprowadził go z tego płaczu metodą zupełnie nieself-regową. Powoli, stopniowo budując napięcie wyjaśnił mu, że jeśli ktoś kupi psa i ten pies szczeka i gryzie właściciela, to właściciel odda go tam, skąd go wziął, ewentualnie do schroniska. Jeśli ktoś kupi zepsuty samochód, to odda go do salonu i zażąda nowego. Jeśli natomiast komuś trafi się dziecko, które płacze i krzyczy, to może je albo oddać do specjalnego schroniska dla dzieci, albo naprawić. A dzieci naprawia się, bijąc je pasem po pupie tak, żeby bardzo bolało i żeby dziecko zapamiętało, że ma nie płakać ani nie krzyczeć, lecz zawsze być grzeczne.
Leżałam w łóżku z Malutkim, słuchając tego i nie mogąc się ruszyć, kompletnie sparaliżowana pewnym wspomnieniem. Byłam malutka – pamiętam, że na poziomie moich oczu były uda mojego Taty – i zachowałam się „niegrzecznie”, chyba właśnie płakałam i krzyczałam „bez powodu”. Tata stwierdził, że gdzieś zniknęła jego grzeczna córeczka i razem z Mamą zaczął mnie szukać w całym mieszkaniu. Biegałam za nimi, czepiałam się ich nóg i krzyczałam, że jestem, nie zniknęłam, ale oni mnie „nie widzieli”. Poszli nawet do sąsiadów z naprzeciwka, pytając, czy może jestem u nich (ja wybiegłam za nimi, zapłakana), ale ci zaprzeczyli; ależ musieli mieć ubaw… W końcu wpadłam na pomysł, żeby zawołać, że już zawsze będę bardzo, bardzo grzeczna – i wtedy nagle „odnalazłam się”. Do tej pory to wspomnienie jest dla mnie tak bolesne, że tracę dech w piersiach i zdolność myślenia, cała się trzęsę i trudno mi pohamować łzy. Nie byłam więc w stanie zejść na parter, żeby zażegnać awanturę i uspokoić Małego – dosłownie nie byłam w stanie wstać z materaca.
I nagle odzyskałam spokojną pewność co do tego, jak chcę wychowywać moje dzieci. Chcę, żeby wiedziały, że są kochane także wtedy, kiedy są smutne, przestraszone, zawstydzone, zirytowane, rozżalone, zazdrosne, wściekłe – i kiedy okazują to w mało cywilizowany sposób. Chcę, żeby miały niezmąconą pewność, że ich nie oddam i nie zbiję niezależnie od ich występków. Nie chcę, żeby wyrosły na nieempatycznych dorosłych naruszających granice innych ludzi i będę nad tym pracować. Porozmawiam z mądrą psycholożką zajmującą się dziećmi z ADHD o tym, jak sprawić, żeby Duży nie brał do ręki bez pozwolenia cudzych cennych przedmiotów. Wyślę Małego na terapię słuchu Johansena, żeby przestał non stop produkować dźwięki, co powoduje, że Duży podnosi głos, aby być usłyszanym i poziom hałasu jest stale wysoki. Będę im nadal wyjaśniać, że zanim sięgną po dokładkę jedzenia, powinni upewnić się, że dla wszystkich wystarczy. Będę jeszcze bardziej starać się odkładać rzeczy na miejsce i uczyć tego dzieci (na razie kiepsko mi to wychodzi). Będę nadal uczyć ich rozwiązywania konfliktów bez użycia przemocy. Wierzę, że w końcu nauczą się tego wszystkiego, podobnie jak ja mozolnie uczę się rozpoznawania swoich granic i odróżniania własnych przekonań od cudzych. Wiem i ciągle się przekonuję, że nie mają złych zamiarów, a jedynie często zapominają o zasadach w ferworze zabawy albo pod wpływem silnych emocji.
Kiedy w końcu zeszłam na dół, Mały był autentycznie spokojny i z apetytem wcinał kolację. Wujek był zadowolony, że dał mu lekcję – postraszył go i osiągnął zamierzony efekt wychowawczy. Ale nie miał racji. Mały przestał płakać, bo historia o gryzącym psie i zepsutym samochodzie zaciekawiła go i odwróciła jego uwagę od frustracji związanej z krzesłem, a kanapka zaspokoiła jego głód. Uspokoiwszy się, podjął polemikę z Wujkiem, mówiąc z całkowitym przekonaniem i bez cienia strachu, że dzieci się nie bije, a poza tym mama go bardzo kocha i nigdy go nie odda. Nie ma jeszcze czterech lat, a już to wie bez cienia wątpliwości. Krótkoterminowo to chyba ja osiągnęłam zamierzony efekt wychowawczy…
Ten post napisałam na gorąco w nocy po opisanej awanturze. Od tamtej pory wróciłam na ścieżkę, którą uważam za właściwą, a dzieci się wyciszyły i zachowują o wiele lepiej. Dużo myślałam o mechanizmach, które popchnęły mnie w stare koleiny – głównie o rezonansie limbicznym, któremu zamierzam poświęcić następny post.
P.S. Bardzo proszę czytelników o powstrzymanie się od nieprzyjemnych komentarzy pod adresem moich Rodziców, Cioci czy Wujka. Oni dorastali i zostali rodzicami w zupełnie innych warunkach, a ich zachowaniem kierują inne schematy poznawcze, niż te, którymi ja się kieruję; schematy poznawcze bardzo trudno jest zmienić nawet, jeśli widzi się taką potrzebę. Moim Rodzicom daleko do sadystów czy choćby ludzi chłodnych emocjonalne; mam ogólnie dobre wspomnienia z dzieciństwa i czułam się kochana. Swoją drogą, moja Mama mówi, że taka forma zdyscyplinowania mnie, o jakiej piszę zdarzyła się jej i Tacie tylko jeden raz; sami uznali, że jest zbyt drastyczna.
Dziękuję Ci za ten wpis, za szczerość i otwartość. Ja też czasem w zmęczeniu czy pod wpływem krytyki rodziny zaczynam wątpić w moje wychowywanie. Najgorzej, gdy taka krytyka płynie z ust męża, choć to u niego raczej chwila zwątpienia niż przyjęta postawa. Ale mimo wszystko wierzę w drogę, którą wybieram każdego dnia, a pojedyncze „efekty”, gdy moje córki rozmawiają pełnym empatii językiem, czy wspierają się – dodają motywacji.
Kwestia kryzysów np. podczas urlopu, pobytu w miejscu innym niż dom, zmiany rytmu dnia, ludzie inni niż w codzienności – mają ogromny wpływ na dzieci, na nas dorosłych przecież też. Twój wpis o „świątecznym stresie” bardzo mi to uświadomił. Pozdrawiam ciepło!
Dzięki, Elu. To dobrze, że te kryzysy są od święta, a nie na co dzień. Pozdrawiam Cię serdecznie!
Piękny tekst. Autentycznie się wzruszyłam. Czytając, poczułam silną łączność z Tobą Agnieszko – właśnie wróciłam do domu po 3 tygodniach spędzonych w towarzystwie rozmaitych członków rodziny z pokolenia wyżej. Też często włączał mi się ten rezonans limbiczny i też często odzywał się mój „gad”.
Poza tym… mam 36 lat i właśnie zaczynam psychoterapię. Chcę dowiedzieć się, czego chcę, potrzebuję, gdzie leżą moje granice i czym właściwie jestem JA. Dajesz mi ciągle wiarę, że mogę to osiągnąć. Dziękuję :*
O rany, mam ciarki, czytając Twój komentarz. Trzymam bardzo mocno kciuki za Twoją terapię. 🙂
Po pierwsze mocno przytulam Ciebie i siebie i nasze trudne wspomnienia z dzieciństwa (po latach terapii, pracy nad sobą i zdrowienia I tak siedzę i płacze kiedy napływa fala emocji z przeszlosci). Po drugie bardzo dziękuję, bo dzielenie się słabością, to niesamowity dar i pomoc by traktować siebie i innych łagodnie, by wyciszyć wstyd i pokusę nadkontroli i perfekcjonizmu. Bardzo się cieszę, że znalazłaś drogę powrotną i że ten trudny czas daje też coś dobrego. Dla mnie wciąż najtrudniejsze jest okazywanie słabości i akceptowanie jej. I dobrze jest zobaczyć ” na żywo”, że rozwój nie dokonuje się liniowo, a regres jest wiernym towarzyszem postępu 🙂
Bardzo Ci dziękuję. Będę wracała do Twojego komentarza – jest tak głęboki i poruszający, że czytam go raz po raz. Chyba najbardziej mnie poruszyło to o dzieleniu się słabością. Napisałam ten post na gorąco i dałam sobie kilka dni na zastanowienie się, czy na pewno chcę go publikować. Chyba warto było.
Niesamowicie dużo emocji wzbudził we mnie ten post. Strachu, paniki, złości, smutku, niedowierzania i ulgi. Ulgę poczułam kiedy przeczytałam jak Mały z przekonaniem powiedział, że dzieci się nie bije a mama nigdy go nie odda.
Liv Larsson (trenerka NVC) opisała w jednej ze swoich książek historię jak kiedyś w przypływie stresu wydarła się na swojego 3letniego syna, który nie chciał „współpracować”. Chłopiec (który nie doświadczał w swoim życiu takich reakcji) spojrzał na nią z szeroko otwartymi oczami i odparł: „O, jestem naprawdę zaskoczony”.
Te dwie historie łączy dla mnie to jak się poczułam po ich przeczytaniu.
Poczułam, że chciałabym w obliczu czyjejś złości, groźby czy zastraszania mieć w sobie tyle spokoju (nie opanowania) i pewności co Mały i syn Liv.
Dzięki za ten post i za wszystko co piszesz (robisz to z przejmującą autentycznością!). To dla mnie źródełko nadziei.
Bardzo Ci dziękuję za ten komentarz – też jest przejmujący i osobisty. Byłam przekonana, że będę musiała długo uspokajać Małego, bo on wbrew pozorom jest bardzo wrażliwym stworzonkiem. Ale nie, słowa Wujka potraktował jak bajkę o żelaznym wilku. Też poczułam ulgę.
Niesamowicie poruszył mnie ten tekst. Zreszta to kolejny Twój tekst, który tak na mnie działa. Bardzo dużo podobieństw zauważam między Twoim i moim życiem. Kiedy czytam o problemach Dużego, twojej historii, poglądach – mam wrażenie, że opisujesz moje życie.
Dziękuję. Wiesz, ile osób pisze mi coś podobnego? A ja myślałam, że „tylko ja tak mam”. Cieszę się, że dzięki temu blogowi nie jesteśmy same. Trzymaj się!
Myślę, że my czyerdziestolatkowie, tak wlasnie pamiętamy swoje dzieciństwo. Tych, którzy mieli inaczej – będzie pewnie mniej.
To smutne, ale to tez dla nas, rodziców, cenna lekcja przypominająca. Przypominająca o tym, że wychowując własne dzieci wychowujemy przyszłych dorosłych.
Niestety… Ja znam tylko kilka osób wychowywanych inaczej. Bardzo jestem ciekawa, na jakich ludzi wyrosną nasze dzieci.
Porusza mnie szczerość i autentyczność twoich wypowiedzi, połączona z ich niewątpliwą wartością merytoryczną, oparciem na rzetelnej wiedzy. Self-reg również dla mnie było życiowym odkryciem i tak „po nitce” do Ciebie trafiłam. Twoje posty przywodzą mi to na myśl równie poruszające wystąpienia Brene Brown! Masz odwagę pisać prawdę o sobie i swoim macierzyństwie, dając przy tym ogromną dawkę inspiracji i otuchy. Wspaniały blog! Tym wspanialszy, że dzielisz się zarówno wzlotami, jak i upadkami. I jeszcze lekcją, jaką z tych doświadczeń wyciągasz. Szanuję i podziwiam z każdym postem coraz bardziej.
Świetny post. Myśle, ze wiele osób boryka się z podobnymi ciociami, wujkami i sąsiadami-dobra rada. Mi samej szczerze mówiąc odechciewa się jeździć do rodziców. Nie czuje przyjemności z pobity słysząc na każdym kroku jakie to płaczliwe i beczące mam dzieci. Ostatnio korzystając ze mamy tam opiekę do dziecko wybraliśmy się z mężem do kina. Po powrocie 4-letnia córka powiedziała, ze dostała klapsa od dziadka (!!!). Dokładnie rozumiem Twoje zamrożenie bo tego samego doświadczyłam. Zamurowało mnie. Po prostu wgniotło w krzesło. Kompletnie nie wiedziałam co zrobić, jak zareagować, co powiedzieć. Co robić E takich sytuacjach? Moja mama obraza się, ze nic nie może powiedzieć, bo wspominałam ze nie chce takich komentarzy. Ehh ciężki temat. I tak jak Ty w trakcie takich pobytów jestem dla dzieci bardziej surowa. Samo jakoś to wychodzi. Udziela mi się ich gadanie 🙁
Dziękuję Ci za ten wpis.
Twoja sytuacja z różnicą poglądów na temat wychowania przypomina mi to jak różne zdania mam ja i moi rodzice… wychowuje córkę bliskościowo, zgłęiam dopiero tajniki self-reg.
Moi rodzice, a jej dziadkowie za byle co by bili… za mojego dzieciństwa pas i krzyk był na porzadku dziennym. Do dziś pamiętam strach. Chodziłam jak w zegarku, nie miałam swojego zdania a i tak się bałam. Nie wolno mi było płakać bo obrywałam bardziej.
Nie chcę by moja córka czuła to samo. Jak placze utulę, nie zostawię samą. Reaguję na potrzeby.
Jak ja Cię rozumiem… Dajesz córce to, co najlepsze mimo, że sama tego nie dostałaś.
Zasiewaja tylko mi wątpliwości. Ze bez bicia nie wychowam. Że wejdzie mi na głowę, ze kiedyś samo mnie pobije.
Ale nie obchodzi ich to co ja mam w glowie. Strach. Wieczną krytykę. Poczucie że jestem smieciem w ich oczach.
Przykro mi bardzo, kiedy to czytam. 🙁 Niestety jest tak, że jeśli sami byliśmy wychowywani przemocowo, to łatwo w naszych głowach zasiać ziarno wątpliwości co do łagodniejszych metod. Trzymaj się.
Natalio, biją tylko ci, którzy byli bici. Ty kochasz, więc będziesz kochana.